Najczęściej byłam bezpieczną przystanią dla wszystkich, ale sama nie miałam gdzie zawinąć ze swoimi bólami. Od dziecka byłam zawsze nad wiek dojrzała i odpowiedzialna, byłam tą która sama sobie poradzi wiąc nie wymagałam większej uwagi. Rodzice przekierowali swoją uwagę gdzie indziej, tam gdzie uważali, że jest bardziej potrzebna. Nauczyłam się już wtedy, że żeby otrzymać uwagę, czy choć namiastkę miłości muszę być bardziej użyteczna, muszę się bardziej starać. Nauczyłąm się, że moja wartość leży w tym co mogę dać a nie w tym kim jestem. I tak w późniejszym życiu zawsze byłam tą, do której się przychodzi dzwoni, gdy się ma problem, gdy potrzebuje się pomocy...ale gdy chce się bawić, świętować, po prostu być z kimś to wtedy wybiera się kogoś innego, nie mnie. Jako dziecko otrzymywałam uwagę i jakąś aprobatę tylko gdy byłam dobra, odpowiedzialna, pomocna, bezproblemowa. Spontaniczność, zabawa, beztroska zostały uznane za coś na co nie mam prawa. Tylko osiągnięcia liczyły się naprawdę. W życiu dorosłym to przełożyło się na bardzo niską samoocenę, na poczucie, że wszystko co robię to ciągle za mało, muszę więcej, lepiej, by zasłużyć na uznanie, na miłość, na dostrzeżenie mnie itp. Pojęcie "miłość bezwarunkowa" było dla mnie koncepcją totalnie abstrakcyjną. Nigdy nie byłam pierwszą osobą, o której inni pomyśleli. To było bardzo przykre. W miłości to bolało najbardziej. Bo zawsze kochałam szczerze, z całego serca... nie zmieniało to jednak faktu, że prędzej czy później czułam, że jestem opcją B, że partner jest ze mną bo jestem bezpieczna, stabilna, przewidywalna, uczciwa, lojalna, odpowiedzialna. A nie dlatego, że rozpalam ogień, nie dlatego, że jestem tą, bez której nie można żyć. Byłam po prostu tą z którą można żyć wygodnie. Obserwowałam jak inni są wybierani, jak ktoś rezygnuje z wszystkiego dla miłości, jak ktoś walczy o związek, jak ktoś nie może żyć bez drugiej osoby, a potem ze smutkiem patrzyłam na swoje relacje. Nikt nigdy nie " zwariował " dla mnie. Nikt nigdy nie zaryzykował wszystkiego by ze mną być. Byłam zawsze bezpiecznym wyborem, nigdy wyborem serca. Pamiętam, że czasem testowałam granice, oddalałam się, czekałam czy ktoś za mną "pobiegnie" , ale nikt nigdy nie pobiegł. Nikt nie odczytał, że każdy mój test to desperackie wołanie... " Pokaż mi, że jestem twoim pierwszym wyborem ". Nigdy nie byłam "całym światem" dla nikogo, byłam zawsze dodatkiem, wsparciem, ratunkiem, fundamentem, ale nigdy całym domem. Zawsze byłam tą, którą się szanuje, ale nie tą której się pożąda, tą którą się ceni, ale nie tą za którą się tęskni, tą do której się wraca, ale nie tą od której się nie odchodzi... Wieczne poczucie bycie drugą opcją jest bardzo frustrujące i obciążające. Świadomość, że byłam tylko potrzebna, ale niechciana, tylko użyteczna ale nie ukochana to rana , która nigdy się nie goi, bez względu na to ile sukcesów udało mi się w życiu osiągnąć. To osobliwe, ale nikt nigdy nie pytał mnie czy jestem zmęczona, nie dziękował za to co robiłam. Moje poświęcenie było dla innych czymś tak naturalnym jak oddychanie. Bez względu na to jak bardzo się starałam nikt nie widział ciężaru, który w milczeniu dźwigałam. Wszyscy oczekiwali ode mnie siły, stabilności, dojrzałości, ale nikt nie pytał jak się czuję w środku, czego pragnę, o czym marzę. Cóż nauczyłam się, że poleganie na innych to ryzyko, że okazywanie słabości to otwieranie się na ciosy, że zbytnie zaufanie daje ludziom moc by mnie zranić, zbytnie przywiązanie jest powodem bólu i cierpienia. Więc siłą rzeczy musiałam się opancerzyć i w pewnym momencie życia zdecydowałam, że nie mogę już czekać na innych, że muszę być swoim własnym fundamentem, swoim własnym gruntem, swoją własną przystanią. I udało mi się. Stałam się kimjś silnym, stabilnym, skoncentrowanym, kimś kto planuje, dotrzymuje słowa, kto dźwiga odpowiedzialność, której wielu nigdy by nie uniosło. Kimś kto w oczach innych wydaje się niewzruszony, nie do złamania. Ale to była tylko fasada, która miała chronić moje wrażliwe wnętrze. Przyzwyczaiłam się do tego, że nikogo nie potrzebuję, tak bardzo, że zaczęłam czuć się nieswojo gdy ktoś próbował się do mnie bardziej zbliżyć. Dam radę sama- to jedno, ale tu chyba chodziło o coś więcej. Wolałam cierpieć w samotności niż ryzykować kolejne rozczarowanie kimś. Wchodziłam w relacje z rezerwą, podświadomie testowałam, zawsze czekałam na moment, w którym druga osoba zawiedzie, opuści mnie, rozczaruje. Taka postawa oczywiście sprawiała , że oddalałam się od ludzi, zamykałam, opancerzałam. Inni czuli mój dystans, samowystarczalność i też się oddalali . A wtedy oczywiście mogłam sobie powiedzieć . Wiedziałam... nikomu nie można ufać. Oczywiście , że w ten sposób powstaje tzw. " błędne koło". Zbroja, która mnie chroniła jednocześnie zabijała mnie w środku. Uniemożliwia bycie prawdziwie widzianą, bycie prawdziwie przyjętą, bycie kochaną. Nauczyłam się nie prosić, przełykać łzy, nie przeszkadzać, radzić sobie sama i z czasem stało się to takim zakorzenionym nawykiem, że przestałam to zauważać. Cierpiałam ale milczałam, byłam wyczerpana ale ukrywałam to. Potrzebowałam pomocy czy czegoś innego- czekałam aż inni to zauważą. Nigdy nie mówiłam o tym głośno. Bo prosić to stawiać siebie w niekorzystnej sytuacji, to pokazywać potrzebę, to eksponować wrażliwość, która może być użyta przeciwko mnie. Więc starałam się być samowystarczalna, ale ta siła ma swoją wysoką cenę. Ceną jest głęboka samotność kogoś kto nie umie lub nie pozwala sobie być wspieranym. Koniec końców dotarło do mnie, że ludzie myślą, że zawsze mam się dobrze, że radzę sobie ze wszystkim, że niczego nie potrzebuję. Nikt nie wie co naprawdę się we mnie dzieje, ponieważ to jest wizerunek, który sama zbudowałam i utrzymywałam. Zdałam sobie sprawę, że nie nie powinnam się złościć na innych , mieć do nich żalu o to, że nie jestem zaopiekowana, zrozumiana, widziana, bo tak naprawdę sama na to nie pozwoliłam... by nie okazać się słabą. W rezultacie życie w ten sposób bardzo mnie zmęczyło i w którymś momencie poczułam, że muszę "opuścić gardę", muszę " zluzować zbroję" i przyznać przed sobą, że nie jestem niezwyciężona, że też potrzebuję ... To nie było łatwe. Bo tak się złożyło, że wcześniej nie nauczono mnie jak ufać, jak się otwierać, jak prosić...i dlatego moja duma stała się tarczą, chłód językiem, racjonalność więzieniem. Wytrenowano mnie do stawiania oporu, pokonywania się i wspinania się. Jednak mądrość mówi mi : JUŻ NIE MUSISZ DŹWIGAĆ WSZYSTKIEGO ! Możesz ODPUŚCIĆ, możesz zaufać, możesz żyć...już wystarczająco dźwigałaś. Zbyt wiele wymagałaś od siebie. Wymagałaś od siebie tego czego nikt nigdy nie zdołałby udźwignąć. Teraz nadszedł czas by nauczyć się na nowo. Nauczyć się odpoczywać bez poczucia bezużyteczności, popełniać błędy bez poczucia bycia porażką, kochać bez poczucia bycia rozproszoną. Żyć bez poczucia, że jesteś komuś coś winna, że dalej musisz się wspinać, itd. Jesteś wystarczająca taka jaka jesteś.
Naprawdę nic nie musisz , co najwyżej możesz... jeśli chcesz .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz